Czy w wymuskanym blogu, gdzie urocze kociaki zerkają z każdej fotografii, jest miejsce na smutek i cierpienie? Kierować się tym, co inni chcą oglądać, przy czym wypoczywają, relaksują się i regenerują, czy tym co zobaczyć powinni? Moją intencją rozpoczynając przygodę z blogowaniem, było pokazanie prawdziwych emocji, które towarzyszą prowadzeniu domu tymczasowego oraz pracy na rzecz bezpańskich zwierząt. Ostrzegam więc – nie zawsze będzie cukierkowo…
Praca wolontariusza fundacji prozwierzęcej, to nie tylko przytulanie mięciutkich futerek, a właściwie – przede wszystkim nie to. Mając duszę społecznika, czując potrzebę pomagania, trzeba mieć świadomość, że niejeden obrazek, którego będziemy świadkiem zmrozi nam krew w żyłach lub przynajmniej nas mocno zasmuci.
Początkowo wydawało mi się, że widok chorego zwierzęcia, krwi, odchodów czy zabiegu operacyjnego będzie czymś czego „nie przeskoczę”. Teraz wiem, że dla dobra zwierzęcia włącza mi się tryb „cold bitch” i jestem w stanie przetrzymać wiele. Może później, gdy już emocje opadają, czasem coś pęknie, zejdzie powietrze, popłynie łza. Wtedy to już nie ma większego znaczenia, bo zadanie zostało wykonane.
Od wczoraj leczymy malutkie „znaleziątko” – czarną dziewczynkę napotkaną, gdy leżała bezwładnie na środku chodnika. Kotka jest bardzo chora, ale walczymy i teraz tylko to się liczy…


