Jak opisać moment, co się czuje, kiedy po kociaka przybywa rodzina adopcyjna? Skomplikowane. Radość i strach. Nadzieja miesza się z obawą. Czy na pewno będzie miał tak dobrze jak u mnie? Czy nowi opiekunowie zaakceptują jego nawyki, czy odpowiednio poprowadzą aklimatyzację, czy zadbają o odpowiednią opiekę weterynaryjną, czy wytłumaczą dzieciom, że to nowy członek rodziny a nie zabawka, czy będą go wieczorem drapać za prawym uchem, tak jak on lubi, czy kupią mu wędkę z różowymi piórkami, które uwielbia?… Przecież nikt nie potrafi zaopiekować się MOIM kotem tak jak ja! Tak, MOIM kotem, bo przecież każdy z tymczasów to członek mojej rodziny.
Rozmawiam z nowymi opiekunami, wypytuję napastliwie, zalecam, pouczam, trochę straszę, instruuję, a gdy nie uciekną w popłochu… to oznacza, że przeszli etap pierwszy i podpisujemy umowę. Nowa rodzina rozanielona patrzy na swojego futrzastego podopiecznego, przytulają, całują, ostrożnie pakują do transporterka, w którym leży kocyk w serduszka i nowa grzechocząca piłeczka. Zapewniają, że kot będzie miał dobrze i zapraszają za kilka dni na kawę.
Zaczynam się uspokajać. Jeszcze przez kilka dni będzie odrobinę niepokoju pomieszanego ze szczęściem. Po pierwszym MMSie, mailu czy odwiedzinach pozostanie już tylko szczęście.
Wczoraj do nowego domu pojechał kudłaty Bono z domu tymczasowego Marty. Cała rodzina w komplecie (plus ciocia :)) przybyli zabrać malucha. Tym razem było łatwo. To jedna z takich rodzin, gdzie już po kilkunastu minutach wiadomo, że kot nie mógł trafić lepiej.